Biblioteczka tłumacza
Jak zdawałam DipTrans 2021: relacja wysokoadrenalinowa :-)

Dorota Żurawińska-Nielek
Diptransie, ach Diptransie, czy Ciebie w ogóle zdać da się… – czyli jak to dobrze, że nie wybrałam do tłumaczenia tekstu literackiego, bo z taką grafomanią daleko bym nie zajechała.
W zasadzie o każdym roku można powiedzieć, że jest wyjątkowy, inny od poprzedniego i następującego po nim, bo jak pisała Wisława Szymborska „nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy…” – ale wszyscy musimy jednak przyznać, że rok 2020 wspiął się na wyżyny wyjątkowości, a 2021 bardzo ambitnie próbuje zawiesić poprzeczkę oryginalności jeszcze wyżej. Nie powinno zatem dziwić, że Diptrans w tym roku też jakiś taki odmieniony, bo całkowicie wirtualny.
Katastrofa tuż przed startem
Chciałam opisać swoje egzaminacyjne odczucia w jakiś bardziej elokwentny sposób, ale mam wrażenie, że ostatnie co pamiętam przed egzaminem to fakt, że na 4 minuty (dokładnie cztery minuty – jak się człowiekowi sypie na głowę świat, zaczyna dojmująco wręcz odczuwać upływ czasu) przed rozpoczęciem egzaminu, kiedy to już w napięciu oczekiwałam startu (zalogowana 30 minut wcześniej, żeby na pewno zdążyć), mój komputer zaczął wyć, błyskać i umarł śmiercią tragiczną. W te 4 minuty zdążyłam przeżyć zawał, wylew, udar, czkawkę chyba nawet i różne inne rozrywki pokrewne, a w międzyczasie znaleźć komputer zastępczy, zalogować się i przejść procedurę identyfikacyjną. Potem czarna plama, a na koniec ból głowy i pustka intelektualna, jakiej nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Wiem, że pomiędzy wybuchem komputera, a intelektualną nicością coś się wydarzyło, ale wspomnienia te są dosyć mgliste.
Wyzwanie na 2020
Dlaczego zdecydowałam się zdawać Diptransa? Bo z jednej strony rok 2020 miał być rokiem oddechu i zwolnienia zawodowego – doskonałym czasem na skupienie się na rozwoju zawodowym i zrobieniu czegoś, na co zawsze miałam ochotę, ale nigdy nie było ani czasu, ani okazji. Myślę, że nie jestem odosobniona w odczuciu, że my tłumacze, jako że jesteśmy w znakomitej części sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, wyszukujemy sobie coraz to kolejne wyzwania zawodowe, a trudno o wyzwanie większe niż Diptrans. Ostatecznie rok 2020 nie był w ogóle takim, jakiego się spodziewałam, ale postanowienie podejścia do egzaminu pozostało.
Nie będę rozpisywała się o samej formule egzaminu, chociaż jak widać umiem w duże, ogromne wręcz ilości słów. Myślę, że o egzaminie od jego strony formalnej wszystko zostało już napisane przez Textem. Mogę natomiast podzielić się swoimi spostrzeżeniami i „złotymi radami ciotki Dorotki”. Po pierwsze i najważniejsze – CZAS. Wszyscy o tym mówią w kontekście Diptransa, ale nie omieszkam powtórzyć tego i ja – z czasem podczas egzaminu jest krucho. Mówię to jako osoba, która z części pisemnej egzaminu na tłumacza przysięgłego, z dwóch różnych języków, wyszła godzinę przed czasem. Mamy tutaj 3 części egzaminu – każda trwająca odpowiednio 3, 2 i 2 godziny, a teksty wcale nie są krótkie. W ogóle bardzo zachęcam do wnikliwej lektury podręcznika dla zdających udostępnianego przez CIOL. Im więcej informacji zdobędziemy, tym bardziej będziemy przygotowani do egzaminu od strony organizacyjnej (co znacznie redukuje poziom stresu, który i tak jest wysoki). Miałam wrażenie, że w tym roku tekst o tematyce generalnej był krótszy niż w latach poprzednich, a i tak pracowałam nad nim praktycznie do samego końca.
Pierwsze koty za płoty
W tym roku istotnym czynnikiem była również forma egzaminu, która ze względu na pandemię była wirtualna. Miało to oczywiście swoje plusy i minusy. Minusem było na pewno to, że był to pierwszy raz, kiedy egzamin był prowadzony w takiej formie. CIOL miał różne koncepcje – łącznie z aplikacją działającą tylko na Windowsie i blokującą cały komputer. Ostatecznie stanęło na rozwiązaniu dostępnym na wszystkich typach komputerów, z poziomu przeglądarki internetowej. I chociaż tegoroczny egzamin był swego rodzaju eksperymentem, trzeba przyznać, że CIOL na bieżąco informował o wszelkich nowych ustaleniach. Udostępniona została nawet wersja testowa egzaminu do sprawdzenia, czy wszystko u nas działa. Organizatorzy skrupulatnie informowali i przypominali o wszystkim, dokładając wielu starań, żeby każdy miał szansę do egzaminu podejść.
Sama strona, na której zdawany był egzamin była całkiem prosta w obsłudze – w jednym okienku wyświetlał się wybrany tekst do tłumaczeni, a w drugim był prosty edytor tekstu do wpisywania tłumaczenia. Zarówno kamera, jak i mikrofon w komputerze musiały być włączone, podobnie jak nagrywanie ekranu przez organizatora. Przez cały czas trwania egzaminu czuwał nad nami „inwigilator”, który pilnował, żeby wszystko odbywało się zgodnie z zasadami. W relacjach innych zdających czytałam, że proszono ich o pokazanie biurka i słowników – mnie nikt o nic takiego nie prosił. Mój inwigilator w ogóle się ze mną nie kontaktował (była taka możliwość poprzez chat), więc do tej pory się zastanawiam, czy ja faktycznie zdawałam egzamin, czy po prostu mi się to wszystko śniło – czas pokaże, wyniki już 30 kwietnia. Pisanie na komputerze z jednej strony bardzo ułatwiało sprawę, wszak to jest forma, do której wszyscy przywykliśmy w życiu codziennym. Można było na przykład wprowadzać poprawki bezpośrednio do tekstu tłumaczenia i nie było potrzeby przepisywania czegokolwiek „na czysto”. Z drugiej jednak strony, pojawiło się ryzyko literówek, których po 3 godzinach pracy nad jednym tekstem po prostu się nie widzi – jeszcze w ostatnim czytaniu znalazłam „dzienikarza” przez jedno „n”. Edytor tekstu nie ma funkcji autokorekty, do czego jesteśmy przyzwyczajeni pracując chociażby w Wordzie.
W trakcie egzaminu można korzystać, podobnie jak w wersji stacjonarnej egzaminu, ze słowników, glosariuszy, encyklopedii oraz „other reference works”, ale tylko w wersji papierowej. I, co ważne, pamiętać należy też, a może przede wszystkim, o słownikach języka polskiego, które bardzo się przydają, bo jak zwykle okazuje się, że najtrudniej jest się poprawnie wyrazić w swoim języku ojczystym. Warto przed egzaminem zorganizować sobie otoczenie tak, żeby mieć do nich łatwy dostęp i nie tracić czasu na grzebanie i przekładanie kolejnych tomów (ja miałam pogrupowane słowniki tematycznie i w prawdopodobnej kolejności użycia). Jeśli chodzi o miejsce pracy, to z pewnością trzeba zwrócić uwagę na wygodne krzesło, odpowiedniej wielkości biurko, właściwe oświetlenie oraz wietrzenie pokoju między kolejnymi częściami egzaminu. Poza tym CIOL udostępnia całą listę wytycznych dotyczących warunków, w jakich zdaje się egzamin. Myślę, że warto też obserwować swoje ciało – paradoksalnie łatwo wpaść w małe otępienie intelektualne przy takim wysiłku umysłowym. W regulaminie jest wprawdzie mowa o tym, że w trakcie egzaminu nie można jeść, ale już woda mineralna bardzo się przydaje, żeby się trochę nawodnić i orzeźwić (ale nie za dużo! bo chociaż można wyjść do toalety, to kto miałby na to czas!).
Kilka porad dla niezdecydowanych
- Czy warto? Na to pytanie pewnie łatwiej będzie mi odpowiedzieć już po otrzymaniu wyników (oczywiście jeśli się okaże, że to nie był tylko sen), ale myślę, że już teraz mogę powiedzieć, że warto próbować, jeśli lubi się wyzwania. Bo Diptrans wyzwaniem jest i to ogromnym.
- Czy warto podejść do niego spontanicznie, z marszu? Myślę, że nie. To jest egzamin i jako taki rządzi się własnymi prawami, ma swoje wymagania. CIOL udostępnia sprawozdania egzaminatorów z lat poprzednich, gdzie można znaleźć najczęściej pojawiające się i najpoważniejsze błędy w tłumaczeniach wykonanych na egzaminie. Daje to całkiem niezły obraz tego, na co egzaminatorzy zwracają szczególną uwagę i czego się wystrzegać. Sprawozdania egzaminatorów warto przeglądać razem z tekstami z poprzednich lat, które również są udostępniane kandydatom. Poza tym, rok przygotowania do Diptransa powinien być jeszcze bardziej niż zwykle rokiem kompletnego zanurzenia w wiadomościach i informacjach dotyczących bieżących wydarzeń na świecie (najbardziej w Wielkiej Brytanii oczywiście) przedstawianych po angielsku i po polsku (pamiętajmy o języku polskim!). W tym roku sprawę paradoksalnie ułatwiła nam pandemia, bo było wiadomo, że pandemiczne treści na egzaminie są raczej nieuniknione – i pojawiły się w części ogólnej i business. Chociaż część dotycząca prawa z koronawirusem nic wspólnego nie miała, więc jak widać, nie było to regułą. U mnie pomysł na zdawanie Diptransa zakiełkował w ogóle po tym jak zobaczyłam, że Textem organizuje kurs przygotowujący do egzaminu. Na kurs się oczywiście zapisałam (mam w ogóle wrażenie, że kursoholizm to taka choroba zawodowa tłumaczy) i chociaż życie nie pozwoliło mi na uczestnictwo w nim na bieżąco, to i tak okazał się on ogromną kopalnią wiedzy dotyczącej egzaminu. A poza tym, to to z czego składa się życie tłumacza – praca, praca i jeszcze raz praca nad swoim warsztatem, kompetencjami językowymi i poszerzaniem horyzontów, czyli to co tygryski lubią najbardziej.